Piotr Bąkowski o kickboxingu

Zanim ktoś udowodni swoją wartość musi wydać masę pieniędzy na przygotowania, wyjazdy.  Owszem jak swego czasu dostałem się do kadry do Polskiego Związku Kickboxingu, otrzymywaliśmy dotacje, ale nie były to duże nakłady względem intensywności wyjazdów. Tym bardziej, że często jeździłem na turnieje np. co dwa tygodnie – Irlandia, Austria, Ateny.

Bardzo duże koszta. Wyjazd na Mistrzostwa w Toskanii widziałam koszt wyjazdu 1900 zł.

Wyżywienie, zakwaterowanie to wszystko niestety kosztuje. Jak na tydzień w Toskanii nie jest to niebotyczna suma.  Jako działacze oczywiście staramy się obniżać koszty takiego wyjazdu, np. transport. Polska nie jest krajem przychylnym do sportu, nie sądzę, żeby w najbliższym czasie to się zmieniło.

Łatwiej jest pozyskać sponsorów lokalnych czy ogólnopolskich?

Z mojego doświadczenia, lokalnych. Sportowiec powinien umieć dobrze zaprezentować się w swoim lokalnym środowisku. Sponsor  podejmując współpracę zyskuje lokalną reklamę, promocję swojego biznesu. Jednak często ten układ sponsor-sportowiec oparty jest bardziej na sympatii, niż bezpośredniej opłacalności finansowej.

Zaczynałeś walczyć w wieku 20 lat?

Nawet wcześniej, zaraz po maturze.

Jak to się zaczęło. Przypadek?

Sztuki walki nie przypadek. Kickboxing trochę tak. Zaczynałem w latach 90.,  gdy mieszkałem na Ursynowie na blokowisku. Szara podwórkowa rzeczywistość. Wszyscy w tym samym wieku. Różnie się działo.  Bijatyki, liczne awantury na tych podwórkach. W pewnym momencie, razem z kumplem doszedłem do wniosku, że trzeba nauczyć się lepiej  tłuc, żeby zyskać przewagą na tych aferach podwórkowych. Mieliśmy do wyboru teakwondo, gdzie trzeba było mieć kimono lub kickboxing, który tego nie wymagał. Jak to małolaci, na browar zawsze znalazły się pieniądze, na kimono już nie bardzo. Poza tym teakwondo przyciągało poukładaną, zdyscyplinowaną młodzież, a kickboxing ludzi z charakterem, którzy chcieli coś udowodnić całemu światu. Gdy zaczynaliśmy trenować, chcieliśmy nauczyć się bić, niewielu z nas chciało być sportowcami. Dopiero, gdy pojechałem na pierwsze zawody, zacząłem interesować się regulaminami sportowymi. Już nie patrzyłem na kickboxing pod kątem przydatności technik na ulicy, tylko w jaki sposób  tymi technikami można wygrać turniej.

Trener zobaczył w Tobie potencjał?

Tak, mieliśmy bardzo dobrego trenera, który mnie zachęcił. Pamiętam, trenowałem dwa razy więcej niż ustawa przewidywała. Nawet, gdy już byłem w zaawansowanej grupie, przychodziłem także do tej początkującej. Chciałem więcej i więcej. W głowie układałem sobie techniki. Ćwiczyliśmy w nienajlepszych warunkach, nie było nawet sali gimnastycznej. Tylko korytarz, forum szkolne, które służyło do apeli. Wtedy te warunki selekcjonowały sportowców. Ci, którzy byli uparci, nastawieni na ciężką pracę, zostawali na tym parkiecie i ćwiczyli dalej, harowali. Teraz to wygląda zupełnie inaczej. Staramy się tworzyć dobre warunku następnym pokoleniom wzorując się na zachodnich trendach. Robimy to profesjonalnie, ale te warunki nie zawsze idą w parze z zapałem do pracy, a nastawienie jest najważniejsze.

Wracając do blokowisk, jak już nabyłeś  umiejętności byłeś tzw. „szef podwóra”:)?

Jak zacząłem trenować to już nie miałem czasu  na afery podwórkowe. Bycie kozakiem nie wchodziło w grę. W ogóle już nie uczestniczyłem w tym życiu. Koledzy trochę się na mnie poobrażali, że nie siedzę z nimi na ławce. Czuli trochę zazdrości, że mam siłę, żeby coś robić, oni też wówczas chcieli, ale im się nie udawało.

To jest kwestia wyznaczenia sobie celu?

Konsekwencji i uporu. Chyba tylko to mnie dzieliło od moich kolegów, którzy  pogubili się w życiu, są po odwykach albo siedzą w kryminałach. Nie mieli w sobie tyle uporu, aby powiedzieć dobra na dzisiaj koniec, przestaję pić, idę na trening. Ja też nie byłem zbyt  grzeczny, zawsze miałem coś do udowodnienia, zawsze chodziłem bocznymi, krętymi drogami.

Już nie patrzyłem na kickboxing pod kątem przydatności technik na ulicy, tylko w jaki sposób  tymi technikami można wygrać turniej.

Kiedy nadszedł Twój pierwszy sukces?

W 2000 roku Puchar Podlasia, wtedy wygrałem pierwszy złoty medal. Dwa lata wcześniej trenowałem, przygotowywałem się. Zawsze starałem się trenować w sposób stabilny, nigdy nie spoczywałem na laurach. Od razu następnego dnia po wygranej wracałem na salę treningową. Jako młody zawodnik uważałem, że im więcej tym lepiej. Godzinami trenowałem na sali treningowej. Zawsze byłem wyrobnikiem w sporcie. Nigdy nie byłem talentem, zresztą jak większość mistrzów, którzy zapracowali na swój sukces.

Czyli wyłącznie ciężka praca, a nie talent gwarancją sukcesu?

Komentuj, nie hejtuj