
Sławek Uniatowski – wywiad z muzykiem o tym, co mu w duszy gra! Kilka lat temu przewartościował swoje życie, a w tym roku z sukcesem przypieczętował albumem –„Metamorphosis”. Z duszą romantyka i aparycją sportowca szybko stał się ulubieńcem damskiej części publiczności. Czy muzyką próbuje kreować lepszy świat? O kim myśli, gdy śpiewa „Honolulu”? Skąd w jego życiu tyle nostalgii?
Często pojawiają się komentarze, że twoje utwory wzruszają, dają duszy coś więcej niż piękne brzmienie, a który utwór jest najbliższy Twojemu sercu?
„We Are Stars”, ponieważ najbardziej odzwierciedla klimat mojego myślenia – nastrojowy, smutniejszy, nostalgiczny. Zjednej strony opowiada o przemijaniu, a z drugiej strony o jego braku…, o wieczności, tak naprawdę.
Skąd w Twoim życiu tyle nostalgii?
Wydaje mi się, że większość artystów tak ma, a przynajmniej ci, których znam. Romantyzm bierze się stąd, że ciągle czegoś szukają, za czymś podążają, a najbardziej smakuje im to, czego nie mają. Chodzi o gonienie króliczka, a nie złapanie go.
Bardziej kierujesz się sercem czy rozumem?
Jako romantyk często wybieram serce, ale lepiej kierować się rozumem. Mam taki zmysł, który pozwala oszacować pewien rachunek prawdopodobieństwa powodzenia.
Słuchając Twojej muzyki mam wrażenie, że dążysz do zobrazowania świata lepszego niż jest w rzeczywistości.
Lepiej pokazywać świat piękniejszym. Tak jest miło, po to jest muzyka, dlaczego mamy śpiewać tylko smutne historie? Kiedyś oglądałem mnóstwo filmów psychologicznych, dramatów ze smutnymi zakończeniami, pojawiały się łzy, wzruszenie, nostalgia. Jednak im człowiek dłużej żyje, im dłużej boryka się ze smutkiem codziennym, tym częściej sięga po to, co przyjemniejsze. Oczywiście, nie należy uciekać od świata takiego, jaki jest naprawdę, ale żeby być szczęśliwym człowiekiem, warto wszystko równoważyć. Dlatego bardzo lubię bajki Disneya, w których dobro zwycięża.
Nawet, gdy śpiewasz o problemach, to w ładny sposób. Opakowujesz wszystko swoim spokojnym głosem.
Przede wszystkim – nie ma co krzyczeć w piosenkach. Moje nie opowiadają o jakimś większym problemie, który wymagałby mocniejszego zaakcentowania. Opowiadają ogólnie – oproblemach w miłości, związku, śmierci, ale także o docenieniu przyjaźni.
Dla niektórych rozstanie z drugą osobą może być życiowym dramatem.
To już kwestia dokonywanych wyborów, ale ogólnie uważam, że miłość powinna być wolnością.
Jak rozumiesz wolność w miłości?
Zrozumienie ciał, umysłów. Pełnia zaufania.
Gdy śpiewasz „Honolulu” to o kim myślisz?
Mam wiele obrazów przed oczami. Tekst napisałem w 2012 roku, pamiętam, że próbowałem zasnąć, ale po głowie cały czas chodziło mi słowo Honolulu. Powiedziałem wtedy do dziewczyny: Przypomnij mi rano o Honolulu, a ja już będę wiedział, o co chodzi.
I….
I następnego dnia wziąłem się zapisanie. To słowo zawsze kojarzyło mi się z czymś przyjemnym. Kiedy byłem dzieckiem, tata mówił do mnie i do brata: Dobra, dzieciaki, płyniemy do Honolulu, idziemy spać. Więc mogę powiedzieć, że zaczęło się od ojca, ale potem w mojej głowie Honolulu zaczęło ewoluować – dorobiłem historię, żeby miało większy sens. Jakby nie patrząc, jest to piosenka o miłości na zgodę, ale zależało mi, żeby nie miała ostrego podtekstu erotycznego, tylko była delikatna, miła. Chodzi o to, że czasami miłość jest odpowiedzią na wszystko.
Powstał także namiętny czarno-biały teledysk. Ciekawa gra światła, Twój pomysł?
Tak, ale bardzo dużo wniósł reżyser Jacek Kościuszko. Chciałem, żeby troszeczkę przypominał „Wicked Game” Chrisa Isaaka –rewelacyjny teledysk z lat 80. Chmury, fale – wszystko wówczas nakręcono na żywo nad morzem, bardzo namiętnie.
Jesteś samoukiem, rodzice nigdy nie wysyłali Cię na jakieś zajęcia muzyczne?
Miałem chyba pięć lat, kiedy ktoś z rodziny zauważył, że dobrze wychodzi mi powtarzanie melodii usłyszanych w radiu. Wkrótce potem zacząłem chodzić na lekcje do znajomej dziewczyny, starszej ode mnie o 10 lat. Grałem piosenki z nutek, choć na tamten moment interesowało mnie De Mono, Ace of Base, The Beatles, Queen. Wolałem grać ze słuchu niż z nut, ale przemęczyłem się, bo ta dziewczyna mi się podobała. (uśmiech) Przynosiłem jej malinową mambę. Dopiero po latach okazało się, że jej nie lubiła, zwłaszcza malinowej. Nie wiem, gdzie ją chowała, może do pianina, a może oddawała mamie. W każdym razie cieszyłem się, że mogłem pograć na pianinie. W domu nie miałem takiej możliwości.
Czy muzyka może być ucieczką od problemów?